Cypora Jabłoń urodziła się w roku 1915, mieszkała w Siedlcach. Kiedy w sierpniu 1942 r. Niemcy rozpoczęli likwidację getta, Cypora (która po zamążpójściu nosiła nazwisko Zonszajn) wyniosła z getta swoją roczną córeczkę Rachelę. Dziewczynką zaopiekowały się jej szkolne przyjaciółki, Zofia Olszakowska i Irena Zawadzka. Rachela przeżyła wojnę i wyjechała do rodziny w Izraelu.
Cypora wraz z mężem Jakubem popełnili samobójstwo w trakcie kolejnej akcji wysiedleńczej w grudniu 1942 r.
 Poniżej fragmenty pamiętnika, który Cypora prowadziła w czasie zagłady siedleckiego getta (sierpień-listopad 1942 r.).


Było to w piątek 22 sierpnia 1942 r. Ostatnie tygodnie żyjemy w strasznym napięciu. W Warszawie (600 tys. ludzi) jest wysiedlenie Żydów, z Radomia, Kielc i innych jadą stale pociągi z ludźmi, których się wysiedla do obozu śmierci w Treblince. U nas jest Dosia Monczykówna z Warsz[awy], która opowiada nam straszne rzeczy o tym co tam się dzieje. Wiemy o tym, że i nas czeka to samo, ale łudzimy się.  Tymczasem jak grom z jasnego nieba spada wiadomość, że dziś jest wysiedlenie w Mińsku Maz[owieckim] odległym od nas o 40 km. Następnym etapem jesteśmy my, ale nadal jeszcze łudzimy się – mamy nadzieję, że nas to ominie […]

Nastrój w mieście pogarsza się z chwili na chwilę. Pocieszam moich najukochańszych rodziców, ale jednocześnie ze łzami w oczach patrzę na naszą pociechę, moją prześliczną 11-miesięczną córeczkę. Boże drogi – co będzie z dzieckiem i czemu ono zawiniło, że musiało się znaleźć w takim piekle? […]

O drugiej w nocy przychodzi mój mąż [Jakub Zonszajn], także Ordnungsman, i każe nam być w pogotowiu. […] Nagle słychać strzał – znak, że getto jest obstawione. W milczeniu zaczynam ubierać dziecko – czujemy, że straszne chwile się zbliżają.  […]  Rodzice wybuchają strasznym płaczem, Mamusia woła: „Ratuj siebie i dziecko  – aby praca moja nie poszła na marne”. […] Dziecko obudzone ze snu płacze – wtedy dochodzi do niego mój złoty Tatuś i w milczeniu jak zwykle całuje mnie i dziecko. Jakub się przebrał i każe mi iść za sobą. Jestem tak oszołomiona i przerażona, że nie pytam gdzie, że nie żegnam się z Rodzicami i Dosią. Mamusia wyprowadza nas do sieni i głosem nabrzmiałym łzami mówi: „dzieci postarajcie się nas pochować przyzwoicie.” Te słowa wyprowadzają mnie do reszty z równowagi. „Mateńko co Ty mówisz – czyżbym nie miała już Ciebie nigdy zobaczyć.” Dlaczego nie mam trucizny, o którą tak prosiłam pana O. Bylibyśmy razem zakończyli życie.

Na ulicy gromadzą się ludzie, z domów słychać lamenty i płacze, od czasu do czasu widać przebiegającego  szybko człowieka z paczką, od czasu do czasu słychać strzał, słychać głosy: „ludzie, powiedzcie, co jest, co się dzieje?” O wyjściu z dzielnicy nie ma już mowy. Mąż prowadzi nas do komendy policji – a stamtąd na strych łaźni, która jest obok komendy, abyśmy były blisko na wypadek gdy będą honorować rodziny policjantów, tak jak to było w Warsz[awie]. […]

Ludzi na strychu coraz więcej (około 100 osób) – coraz więcej słychać strzały – akcja „wysiedleniowa” rozpoczęta – a Rodziców nie ma. Mój Boże! ostatnie słowa Mamusi brzmią mi w uszach – dlaczego ruszyłam z domu bez nich? […]

Godz. 10-ta – pojedyncze lamenty i płacze zlewają się w niezmierzony, nieokreślony krzyk (później dowiadujemy się, że żydowska policja otrzymała polecenie pod grozą śmierci, opróżnienia mieszkań i wysłania ludzi na punkt zborny na Umschlagplatz). Na razie nie wiemy co znaczą te straszliwe, rozdzierające serce krzyki. Przerażona i wsłuchana w te niesamowite odgłosy pilnuję dziecka i  zabawiam aby nie płakało. Na razie  raduje się ono piersią, której już dawno tyle nie dostało, i jest spokojne, ale co będzie później? (później karmię go cybalginą, aby spało dużo.) Nie chcę o niczym myśleć, bo gotowam oszaleć – moi najukochańsi Rodzice gdzie są? Co z Nimi? Modlę się teraz tylko o to, aby mieli przynajmniej lekką śmierć ( dopiero w parę tygodni później dowiedziałam się, że niestety i to nie sądzone im było.)

Zbliża się godz. 12-ta. Z ulicy słychać tupoty nóg naszych oprawców, bez przerwy strzały, bez przerwy lamenty. Nagle straszne walenie wstrząsa strychem. To rozbija się sklepy mieszczące się naokoło naszej kryjówki. Za chwilę zbliżą się do nas – Boże aby tylko dziecko się nie obudziło. Niestety hałas jest tak wielki, że dziecko budzi się z głośnym płaczem. Współtowarzysze niewoli stają się dzicy. Pewna kobieta dopada dziecko i chce je udusić, ale z dziką siła odpycham ją i mówię, że o ile moje dziecko ma nie żyć – wszyscy mogą umrzeć. Aby stłumić płacz dziecka wpychają mnie wraz z nią do szafy, która stoi na strychu. Rozbieram je do naga, daję pierś, śpiewam piosenki i zabawiam jak mogę. Każda minuta wydaje mi się wiekiem – wreszcie dziecko się uspokaja – przyzwyczaiło się do tego hałasu, który jeszcze nie ustał. Pot leje się ze mnie strugami – upał na strychu niesamowity […] Przerażająca pustka, z daleka słychać głośny lament, krzyki zabijanych i strzały, strzały bez przerwy. (Myśleliśmy, że to strzały na postrach, ale później okazało się, że każdy strzał oznaczał że jest o jedno życie człowieka mniej.) […]

Do godziny 10-tej [następnego dnia rano] jest cicho – później znów zaczynają się orgie, znów straszne lamenty, znów strzały. Orgia „wysiedleńcza” znów rozpoczęta. Dziś prowadzi się akcję jeszcze gwałtowniej niż wczoraj. Słychać bez przerwy rozbijanie sklepów, strzały  i ostatnie przedśmiertne okrzyki zabijanych. „Szma Izrael” – „Boże Izraela” – te słowa mówi zwykle Żyd, gdy jest w wielkiej opresji, i ten krzyk stale się słyszy. […]

Upał na strychu jest nie do zniesienia. Dziecko pada z sił i kwili bez przerwy. Co robić? – Zdobywam się na odwagę i piszę do Jakuba list, aby jeśli sytuacja taka ma trwać dłużej, postarał się w szpitalu o truciznę dla dziecka – bo serce mi pęka, gdy patrzę na jego mękę.

Jest 4-ta po południu. Strzały nie ustają ani na chwilę, nie ustają też lamenty i płacze. Dziecko śpi, więc stoję przy dachu i obserwuję ulicę.  […] Jakiś Ukrainiec czy Litwin (jeden diabeł) prowadzi małżeństwo z dzieckiem. Dziecko ze strachu płacze i nie może iść. Prowadzący popycha je kopniakami, a gdy to nie pomaga, zaczyna je bić kolbą karabinu. Wówczas nieszczęśliwy ojciec ostatnim wysiłkiem rzuca się na oprawcę swego dziecka i policzkuje go raz i drugi. W mgnieniu sekundy słychać trzy strzały i 3 trupy leżą na ulicy, a oprawca odchodzi dalej pogwizdując wesoło. Stoję przy swoim punkcie obserwacyjnym zamarła z przerażenia, ale jestem zadowolona, że „aryjczyk czystej krwi” poczuł na sobie brudną rękę zawszonego, nieszczęśliwego Żyda. Oby tylko takich wypadków było jak najwięcej. Łzy lecą mi z oczu bez przerwy – czy aby moich drogich staruszków nie bito? Moi kochani, jak mogłam was opuścić? Czy aby wybaczyliście mi to? Zrobiłam to przecież dla waszej najdroższej wnuczki!

[…]  „Wody – podajcie wody” – „pić” – „słabo mi” – „gorąco” – te okrzyki zlewają się w wielki krzyk, krzyk rozpaczy mordowanych niewinnie, bezbronnych ludzi. Policjantowi, który podał matce swojej jabłko i trochę wody każe się usiąść w tłumie i odbiera się „odznaki”. Inny w ostatniej chwili uchyla się od kuli po próbie porozumienia się z żoną i dzieckiem. Okrzyki „Szma Izrael”  Boże Izraela – krzyżują się ze wszystkich stron. – Ludzie po co wołać jeszcze Boga – zbuntujcie się! I tak idziecie na pewną śmierć! Przecież wy wszyscy wiecie co to jest Treblinka!

Niestety – przeważa ten silny, nieodzowny pęd do życia. Każdy z tych nieszczęśliwych ma nadzieję, że może on będzie wybrany do pracy, może on się uratuje. To jest zrozumiałe z jednej strony, a z drugiej – nie.

A potem z placu szły transporty na dworzec – przez całą sobotę, niedzielę i poniedziałek. W poniedziałek – gdy ja już byłam uratowana – wystrzelono cały szpital […].

Partie wysyłane na dworzec ładuje się do wagonów. Po 100 i 200 ludzi w wagonie, w którym może się normalnie zmieścić 40-50. Wiadomości mam od ludzi, którzy z takich wagonów pouciekali. Ludzie w wagonie z początku oszołomieni, powoli stają się coraz bardziej szaleni. „Gorąco! – wody”. Wody niestety nie ma – ludzie zaczynają się rozbierać – powoli, po trochu większość z nich jest naga – mężczyźni, kobiety, dzieci. Nikt na nikogo nie zwraca uwagi. „Gorąco, duszę się” – to nie okrzyki nieuzasadnione, ludzie powoli zaczynają się dusić, na pierwszy plan idą starsi ludzie, chorowici, małe dzieci. Ludzie stają się dzicy, zaczynają się bić o dostęp do okna. Powietrze jest nie do zniesienia – jedni skaczą przez drugich. „Trochę powietrza – dajcie dojść do okienka!” Małe okienko nie może zaspokoić tych wszystkich ludzi. Zwyciężają młodzi – ze starszych większość nie dojedzie już żywymi. Nie mają sił walczyć o trochę powietrza (nie chcę myśleć – szaleję z przerażenia – moi Rodzice – moi najdrożsi umarli podobno taką śmiercią).

Wagony dojeżdżają do Treblinki. Stamtąd wiadomości mam od pana Maksa Bigelmana z Warszawy, który 15 dni (od 27 sierpnia do 9 września) pracował tam przy sortowaniu rzeczy, a potem stamtąd uciekł. Ten pan mieszka razem ze mną i opowiada mi wiele, wiele rzeczy. […] Wagony przyjeżdżają na stację Treblinka. Jest zazwyczaj razem około 60 wagonów. Ale tylko 18-20 wagonów wjeżdża przez bramę do obozu karnego – tu wagony się opróżnia z ludzi i rzeczy. Ludzie wychodzą przez bramę na plac, w którym mieszczą się dwa baraki. Na podwórzu kobiety z dziećmi idą na lewo, mężczyźni na prawo. […] Kobiety zdejmują buty przy wejściu, później wchodzą do środka i rozbierają się do naga. Z tego baraku poprzez korytarz kobiety przechodzą przez ogrodową dróżkę do „łaźni”. „Łaźnia” mieści się w następnym baraku szczelnie zamkniętym. Tam wchodzi 400 osób, zamyka się [drzwi] […] na sztabę z zewnątrz. Gdy barak jest już zamknięty, wpuszcza się gaz. Po 3-4 minutach wszyscy są zagazowani – w baraku jednak trzyma się ich trochę dłużej. Po kilkunastu minutach otwiera się barak z drugiej strony, gdzie stoją już robotnicy żydowscy (około 200 osób), którzy wagonikami przewożą trupy do grobów. Bardzo wiele trupów jest zlepionych, więc tych zlewa się wodą aby ich oderwać od siebie. Po pół godzinie barak jest próżny i może już iść następna partia. Wtedy ruszają następne wagony, a mężczyźni jeszcze czekają na pierwszym podwórzu. Po „wykąpaniu” wszystkich kobiet jest kolej na mężczyzn. […]

Ludzi, którzy nie mają sił iść – starców, dzieci, chorych – nie „kąpie się”, tylko prowadzi do otwartych grobów i tam zabija tak, aby wprost wpadli do grobów.

Przy wejściu do „łaźni” stoi orkiestra – muzykanci żydowscy przygrywają swoim braciom idącym na śmierć.

Robotnicy którzy pracują przy wyjmowaniu zagazowanych „wykąpanych” są zupełnie odseparowani od tych, którzy pracują na pierwszym dziedzińcu przy sortowaniu. Ci muszą być oddzielnie – bo nie wolno im o niczym opowiadać. (I to nie pomaga. O wszystkim wiemy). Ci zaś, którzy zostają na pierwszym dziedzińcu są to wybrani młodzi ludzie – pracują przy sortowaniu ubrań. Ubrania bowiem zostawione przez idących do kąpieli sortuje się od razu, pakuje w paczki, wkłada do wagonów i od razu wysyła z powrotem. Dzięki tym wagonom zdołało się uratować parę setek ludzi, od których mamy wszystkie wiadomości. […]

Pan Maks opowiada nam ze łzami w oczach moment, gdy z wagonu na plac weszły jego żona i jedyna 13-letnia córka. Próbował je ratować, bo był forarbaiterem i zwrócił się  do swego „szefa” z prośbą, aby one zostały do pracy. Niestety dostał odpowiedź odmowną i musiał znieść pożegnanie z córką, która mu powiedziała: „trudno tatusiu – nie martw się”. Żona nie wiedziała o tym, że idą na śmierć, ale córce powiedział. Jakaż to straszna tragedia! – Ileż ci ludzie tam przeżyli!

Po dwóch tygodniach p. Maks wszedł do wagonu z rzeczami idącymi z powrotem i w ten sposób się uratował.

Włosy dęba stają, gdy słyszy się o tym wszystkim co on opowiada; groza ogarnia straszna. Czy kiedykolwiek ludzie, którzy nie byli blisko tych przeżyć, uwierzą w to wszystko? Uwierzą, że to wszystko o czym ja piszę, jest całkowitą prawdą? Niech te słowa  moje będą świadkiem żywym tych przejść strasznych, tych strasznych tragedii.

Taka była kolej wysiedlenia getta siedleckiego. W ten sposób wykończono tyle tysięcy ludzi. O wszystkim już wspomniałam prawie, tylko nie o losie mych ukochanych Rodziców. A wiadomości mam o nich dokładne – zbierane przeze mnie od różnych ludzi z wielką pieczołowitością. Opiszę je dokładnie, aby moja córeczka wiedziała kiedyś jak zginęli ubóstwiający ją dziadkowie. Od razu w sobotę rano zdecydowali pójść na plac – na „Umschlagplatz” – razem z wszystkimi sąsiadami. Gdy jedna z sąsiadek, dobra znajoma – chciała dać Mamusi chorej na serce – truciznę – ta nie chciała się na to zgodzić. Powiedziała, że zdecydował się z ojcem przejść przez to całe piekło i może ofiarowując w ten sposób swoje życie okupi tym życie moje i dziecka. I poszli na plac.  […] W niedzielę wysłano ich z partią na dworzec – ale tam nie było już wagonów i musieli wrócić, aby na tym placu przenocować – co za gehenna! W poniedziałek dowiedzieli się, że ja z dzieckiem jesteśmy uratowane i wtedy moja złota Mateńka powiedziała, że idzie na śmierć jak do tańca. W poniedziałek zostali wysłani. Podobno udusili się oboje w wagonie […].

Kto nas wszystkich za to pomści? Kto pomści mękę i tak straszną, bydlęcą śmierć setek młodych inteligentów, naukowców, tysięcy wartościowych lekarzy, profesorów, literatów. Kto pomści mękę rodziców zabranych od dzieci, dzieci od rodziców, żon od mężów? Kto pomści mękę  matki patrzącej na śmierć swego dziecka?

Jeśli chcę jeszcze czegoś kiedyś dożyć, to chwili zemsty. Chwili, gdy ja sama będę mogła pomścić śmierć moich Rodziców, kuzynów, wujów.

Niestety – nie zanosi się na to. Siedzimy w strasznych warunkach w dzielnicy brudnej, zawszonej – pełnej Cyganów, którzy stali się naszymi spadkobiercami – w dzielnicy w której stale wisi śmierć w powietrzu. Nastroje są prawie bez przerwy paniczne. Codziennie zjawiają się nowi ludzie uciekinierzy z wagonów idących z innych miast: z Łukowa, Węgrowa, Międzyrzeca, Kałuszyna, Sokołowa i wielu, wielu innych. Codziennie słyszymy o tym, że tu powtórzyła się akcja po raz drugi, tam po raz trzeci! Dlaczego nas jeszcze nie ruszają? Tym razem jednak nie łudzimy się. Wiemy, że nas to nie ominie. […]

– Życie nasze polega teraz tylko na jednym: wiadomości! Co się mówi? Co na dworcach? Czy jadą jeszcze wagony z ludźmi, czy akcje jeszcze trwają – czy przyjechał kto obcy – co opowiada?

[..] Nic nie wiemy, nic nie rozumiemy poza tym jednym, że jesteśmy nie wiadomo za co i dlaczego skazani na straszną, tragiczną śmierć i czekamy na wykonanie wyroku.

(Na podstawie Archiwum AŻIH relacja 302/313)